WSTĘP DO JĘZYKA ANGIELSKIEGO
Kiedy od wielu lat uczymy się drugiego języka, choćby języka angielskiego, często wydaje nam się, że ten proces nie ma początku (nie mówiąc już o końcu). A jednak kiedyś musiały paść jakieś pierwsze słowa i niekoniecznie były to „mama” i „tata”. Czy potraficie prześledzić swoją językową drogę do źródeł i stwierdzić, co było na jej początku, pomijając takie szlagiery jak What’s your name? i I like pizza?
Nam zdarza się spojrzeć na jakiś wyraz lub wyrażenie i mówić – „Wow, pamiętam, jak to słowo było dla mnie nowe/jak pierwszy raz usłyszałem je w piosence/jak pierwszy raz zobaczyłam je w książce”.
Zapraszamy Was dziś do tej sentymentalno-archeologicznej podróży, w której przypominamy sobie, jakie wyjątkowe słowa w języku angielskim były dla nas symbolicznie tymi pierwszymi.
MARTYNA
Prolog
Co ciekawe, moim pierwszym drugim językiem był niemiecki w przedszkolu, ale przyznam, że absolutnie nic z tamtego okresu nauki nie pamiętam – poza tym, że śpiewaliśmy piosenkę o zajączkach i wilkach. ??
Pierwsze kroki
Angielski pojawił się świadomie w moim życiu w pierwszej klasie podstawówki – ale w połowie lat 90. ubiegłego wieku nie był to jeszcze przedmiot obowiązkowy, tylko bezpłatne i dobrowolne zajęcia dodatkowe. I tak już się potem składało, że większość mojej znajomości angielskiego zawdzięczałam zajęciom dodatkowym i własnym działaniom bardziej niż szkole.
Muzyka
Jako pierwsze zaczęły do mnie trafiać angielskie słowa z piosenek. Wyłuskiwałam je z tekstów słyszanych w radiu i ogromnie mnie ciekawiły. Nie wystarczyło mi słuchanie melodii i ciągu dźwięków, które pozornie nic nie znaczyły. Ta tendencja pozostała we mnie do dziś: gdy tylko widzę lub słyszę nieznane słowo w jakimkolwiek języku, od razu chcę wiedzieć, co ono oznacza.
W ten sposób jednymi z pierwszych słów, jakie poznałam w języku angielskim, były wanna, gonna i gimme – nie mogło ich zabraknąć w żadnym hicie przełomu milenium. Dopiero później odkryłam, że to to samo co going to, want to i give me. Często wychwytywałam też ain’t, ale wtedy jeszcze za nic nie potrafiłam rozgryźć, że to potoczna forma przeczenia.
Czego jeszcze nauczyłam się w tamtym czasie z muzyki? Ano że I’m not that innocent ponieważ you drive me crazy, a poza tym I was born to make you happy I do tego I did it again, ale na szczęście now I’m stronger than yesterday.
W temacie muzyki miałam skłonność do rozkładania na części pierwsze nie tylko tekstów czy tytułów piosenek, ale i nazw samych wykonawców. Wtedy więc dowiedziałam się, jak po angielsku jest włócznia (spear), przyprawa (spice) i żądło (sting). Że piątka chłopaków może nazywać się po prostu Just 5. I że U2 brzmi tak samo jak you too, a jakby tego było mało, nothing compares 2 U. ?
TV
Telewizja też była świetnym źródłem materiału do nauki – na tyle, na ile dało się coś wysłyszeć spod głosu lektora. I tak oto już na wieczność w głowę wryły mi się potoczne wyrażenia takie jak Come on, Oh God, Get out, What’s up, wypowiadane z mocnym amerykańskim akcentem. Z filmów i seriali można było też nauczyć się licznych pieszczotliwych zwrotów do ukochanego lub ukochanej – honey, darling, sweetheart, babe czy dear.
Podobnie jak z piosenkami, dociekliwie tłumaczyłam tytuły. I tak mój osobisty słownik wzbogacił się o takie pozycje jak viper, pretty woman czy pulp fiction. Szybko też dowiedziałam się, jakie to zwierzęta bat i spider. Zdaje się także, że większość osób z mojego pokolenia dość wcześnie poznała określenie big brother, choć niekoniecznie w ujęciu orwellowskim.
Filmy i seriale rodziły też konfuzję dźwiękowo-wizualną – czy słyszane z ekranu „siarap” to naprawdę to samo co shut up? ? Do dziś pamiętam, jak starszy o parę lat kolega bardzo tajemniczym tonem oznajmił mi, że dziś nauczy mnie nowego brzydkiego słowa, tylko żebym nikomu nie mówiła, że to on. Tym słowem było „siet”. ? Dopiero po latach odkryłam, o jaki wyraz tak naprawdę chodziło. ?
HP
A teraz przeskakujemy o kilka lat wprzód – do zjawiska kulturowego, które bezpośrednio zaprowadziło mnie na tłumaczeniową drogę. Pierwszą część serii o Harrym Potterze przeczytałam niedługo po tym, jak ukazała się w Polsce, czyli w roku 2000. No i przepadłam na lata – a do tego urodziło się we mnie przekonanie, że chcę w życiu robić coś związanego z językiem angielskim. Kiedy w 2003 roku wyszła piąta część serii po angielsku i okazało się, że na tłumaczenie trzeba poczekać, stwierdziłam, że nie mam tyle cierpliwości, i zaczęłam czytać wersję angielską – a przy części szóstej i siódmej także tłumaczyć je dla przyjaciół. Oj, to dopiero była studnia bez dna, jeśli chodzi o słownictwo.
Poznałam wtedy multum synonimów na sposoby wypowiadania się (utter, bellow, yell, demand), patrzenia (stare, glare, gaze, gape), uśmiechania się i śmiania (beam, grin, chuckle, giggle), chodzenia (stride, pace, hobble, stagger) i innych odgłosów ciała (pant, gasp, sigh, sniffle). Dowiedziałam się, jak powiedzieć po angielsku, że para się obłapia i obcałowuje, za zgodą obu stron (snogging), oraz jak jest wkuwanie (swotting). Zagłębiałam się w drobne elementy innej kultury – na przykład długo rozkminiałam, co to jest sash window, oraz odkrywałam nazwy brytyjskich potraw, takich jak shepherd’s pie i treacle tart. Świetnie bawiłam się, rozszyfrowując ukryte znaczenia imion i nazwisk postaci – miałam lingwistyczne dreszcze, gdy okazywało się, że Fudge to „krówka”, Kreacher czyta się jak creature, a Ravenclaw to „pazur kruka” (tylko czemu w herbie jest orzeł, for fudge sake?!).
Oczywiście językowo pomocny był też internet, który dla naszego pokolenia wcale nie był jeszcze rzeczą oczywistą i dostępną dla każdego – w moim domu stałe łącze pojawiło się późno, bo w mojej klasie maturalnej. Wcześniej musiałam radzić sobie, korzystając z dobroci koleżanek. A moje tłumaczenia bazowały na słownikach papierowych oraz słownikach Oxfordu i Cambridge w wersji na płycie CD. ❤
Gdy potem wybierałam kierunek studiów, było dla mnie jasne, że chcę być anglistką, i tak oto, wiele lat później, z połączenia dwóch anglistycznych mocy, narodził się Translatorion!
PAWEŁ
Prolog
Podobnie jak u Martyny angielski nie był moim pierwszym językiem obcym. Nawet nie był drugim. W dzieciństwie jeździłem w wakacje na parę tygodni do Niemiec do dziadka i babci, gdzie podłapywałem wiele niemieckich słów, np. chodziłem bawić się na Spielplatz, a „plac zabaw” brzmiał dziwnie i obco. Często myślałem – co to jest plac zabaw? Babcia i dziadek starali się mnie czegoś nauczyć. Niemieckiego też w jakimś zakresie się sam uczyłem na podstawie antycznego podręcznika Hans und Lotte.
Drugim drugim językiem był francuski. Mój epizod zaczął się w drugiej klasie podstawówki i trwał bodaj do piątej w ramach zajęć dodatkowych prowadzących przez praktykujące studentki Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych. Niestety praktyki trwały dwa semestry, więc co roku przychodziła nowa nauczycielka i zaczynaliśmy wszystko od nowa: bon jour, salut, comment tu t’appeles, je suis Paul, attendez, depechez vous, allez-allez-allez, donc, alors, vas-y, pfft itd.
Pierwsze kroki
Można powiedzieć, że angielskiego zacząłem się uczyć dość późno, bo dopiero w czwartej klasie podstawówki. Pierwsze słowa, które poznałem, były oczywiście dość standardowe i obejmowały przedmioty codziennego użytku, kolory, jedzenie, podstawowe rośliny i zwierzęta itp. Z gramatyki pamiętam ciągłe wałkowanie present simple i present continuous.
Fantasy
Zabawa zaczęła się niedługo potem, gdy zafascynowany już od kilku lat Władcą pierścieni i całym światem J.R.R. Tolkiena zacząłem grać w Warhammer Fantasy Battle. Jest to figurkowa gra bitewna osadzona w mrocznym średniowiecznym świecie fantasy, pełnym ludzi, krasnoludów, orków, goblinów, różnej maści elfów, nieumarłych, szczuroludzi, demonów chaosu i innych groźnych ras i potworów. Gra polega na toczeniu bitew w tym świecie za pomocą figurek danego stronnictwa, np. krasnoludów, elfów wysokiego rodu, wojowników chaosu, zwierzoludzi, hrabstw wampirów itp. Figurki kupowało się w zestawach i później należało je pomalować. Zasady ogólne gry były umieszczone w opasłym tomiszczu, a każda frakcja miała dodatkowo księgę armii.
Ponieważ byłem wielkim fanem drużyny Thorina Dębowej Tarczy z Hobbita, zdecydowałem się na armię krasnoludów, więc czym prędzej zakupiłem podręcznik. Końcem lat 90. hobby to było już w miarę popularne w Polsce, ale nie na tyle, by znalazł się polski wydawca podręczników, dlatego pozostawała tylko oryginalna wersja – angielska.
Oczywiście na początku niewiele z tej całej księgi rozumiałem. Oprócz zasad do poszczególnych oddziałów i krasnoludzkich bohaterów były też ich opisy oraz ogólna historia krasnoludów w świecie Warhammera. Wiele razy to czytałem i wydawało mi się, że rozumiem ten jednak dość stylizowany i archaizowany angielski. Najłatwiej przyszło mi opanowanie słów związanych bezpośrednio z grą, czyli nazwy statystyk: weapon skill, ballistic skill, strength, toughness, wounds, attacks, leadership i save. Do tego nazwy rodzajów broni: sword, axe, polearm, pike, maul, hammer, mining pick (tak, krasnoludzcy górnicy też walczyli!); oraz zbroi: helmet, chainmail, plate armour, shield. Krasnoludy miał też dość ciekawe nazwy własne jednostek czy innych elementów ich kultury: ironbreakers, longbeards, slayers (dokładnie: troll slayers, giant slayers, dragon slayers i demon slayers), organ cannons, gyrocopters, runelords, runesmiths. Szczególnie w pamięć zapadło mi anvil of doom i book of grudges. Dość żywo pamiętam, gdy zapytałem mamy, co oznacza doom i usłyszałem odpowiedź „przeznaczenie”. Niestety nie wiedziała, co znaczyło grudge.
Innym multiwersum fantasy była gra karciana Magic: the Gathering. Każda karta ma unikatową nazwę, obraz, zasady i czasem przypis, który ma wprowadzać w klimat świata lub dopowiada historię fabularną widoczną na ilustracji. Tutaj również poznałem wiele słów i także związanego z zasadami: draw a card, upkeep, prevent damage, discard, library (czyli deck – talia) graveyard (stos kart odrzuconych) remove, permanent (tutaj nasze środowisko graczy miało problem jak ze słowem remanent – permament? pernament?) i wiele, wiele innych. Niestety nie byłem wtedy tak dociekliwy, by rozszyfrowywać nazwy kart czy przypisy. O ile Lonely Sandbar czy Polluted Delta były do wywnioskowania z obrazka karty, to już nie wnikałem, czym jest Upheaval albo Pernicious Deed. Jedynym wyjątkiem było Discombobulate ze względu na to, że wyglądało jak wymyślone słowo. Gdy po wielu latach wróciłem do tej gry, odkryłem, jak dużo jest żartów czy gier słów w podpisach, zacząłem żałować, ile mnie ominęło, np. na karcie Browse na zdjęciu mamy Once great literature – now great litter ?.

Science-fiction
Od fantasy niedaleko do Sci-Fi. Gdy w moim domu pojawił się komputer, pojawiły się też gry, w tym Starcraft – strategiczna gra w czasie rzeczywistym osadzona w odległej przyszłości. Pierwszy Starcraft nie doczekał się polskiej wersji, więc z kontekstu poznałem przeróżne słowa związane z nazwami jednostek czy z odzywek jednostek. Tutaj moim pierwszym poczuciem dumy było spisanie ze słuchu jednego wyrażenia jednostki Archon. Kolega w szkole powiedział, że można wpisać „czit” na nieśmiertelność, jeśli się naciśnie enter i wpisze „pałer owerłelmin”. Wróciłem do domu, wyprodukowałem Archona i zacząłem wsłuchiwać się w to, co mówi. I metodą prób i błędów, zaprzęgając całą moją ówczesną angielską wiedzę na temat fonologii i ortografii, udało się dojść do tego, że jest to POWER OVERWHELMING. Co to był power, to wiedziałem, ale overwhelming? Chyba coś bardzo mocnego…
Popkultura
W przeciwieństwie do Martyny dla mnie głos wokalistów w piosenkach był dodatkowym instrumentem. Nie zastanawiałem się, co David Bowie śpiewa i o co chodzi z tym Suck, baby, suck/Give me your head/Before you start professing/That you’re knocking me dead. Był fajny gitarowy riff, więc była zabawa. Dopiero gdzieś na studiach złapałem się za głowę, gdy zrozumiałem, o co chodziło.
Przełomem były jednak… koreańskie sitcomy. Kiedyś w platformie cyfrowej telewizji znalazłem angielskojęzyczny kanał Arirang, który promował Koreę Południową. Były tam koreańskie filmy fabularne, dokumentalne, programy poświęcone e-sportowi (w 2005 roku!) z angielskimi napisami. K-popu nie było zbyt wiele, bo nie był tak popularny wtedy. Za to był właśnie odkryty przypadkiem sitcom NONSTOP, sezon trzeci. Bardzo mnie bawił, a kontekst sytuacyjny pozwalał coraz więcej rozumieć z angielskich napisów. Bardzo częstą frazą było go overboard – co chwile ktoś tam z czymś przesadzał. Oprócz NONSTOP oglądałem jeszcze inne programy (pamiętam kulinarny More than Kimchi), ale to właśnie przygody grupki studentów z tego serialu najbardziej mnie intrygowały.
Komunikacja
Ostatnim większym etapem mojej anglistycznej podróży był World of Warcraft. Grałem na nieoficjalnym (?) serwerze z wieloma Szwedami, Duńczykami, Holendrami i Finami. Było też sporo Polaków, Czechów i Słowaków. Językiem wspólnym na ogólnych kanałach czatów był oczywiście angielski, a za pisanie w języku innym niż angielski szło się do więzienia ?. Ponieważ gra wymagała współpracy i miała rozwinięty handel (jako paladyn nie potrzebowałem szat dla maga, więc mogłem to wymienić na jakiś bajerancki młot wojenny), trzeba było komunikować się po angielsku. I to bardzo dużo. Poza tym pisaliśmy też o niemal wszystkim: o innych grach, filmach, książkach… czy przekleństwach w naszych rodzimych językach ? Dzięki tej grze właśnie nabrałem płynności w pisaniu i komunikowaniu się po angielsku, co bardzo pomogło mi na studiach.
MORAŁ
Tak, z tej nostalgicznej opowieści płynie ważna życiowa nauka, a jednocześnie porada dla przyszłych tłumaczy i tłumaczek. Język, zwłaszcza język angielski, jest wszędzie wokół nas, w przeróżnych swoich przejawach. Najlepiej i najskuteczniej zapisuje się w naszych głowach, gdy dotyczy tematów, które nas interesują. Wystarczy nadstawić uszu, wyostrzyć wzrok, włączyć uważność – i chłonąć.