Trochę kulturyŻycie tłumacza

WYWIAD Z DAVIDEM FRENCHEM

Mamy dziś coś specjalnego dla tych, którzy zaczytują się w książkach Sapkowskiego i/lub wyczekują drugiego sezonu serialu Wiedźmin. Komu zawdzięczamy to, że anglojęzyczni czytelnicy mają szansę zapoznać się z historią Geralta i Ciri?

Poznajcie Davida Frencha, tłumacza Sapkowskiego na angielski!

Tak się składa, że David mieszka w Cieszynie, czyli tam, gdzie Translatorion. Na początku tego roku Martyna miała okazję dwukrotnie poprowadzić spotkanie autorskie z Davidem – wtedy, gdy takie wydarzenia były jeszcze możliwe. Przeprowadziła też z nim wywiad, który mamy teraz przyjemność mam zaprezentować. David opowiada o tym, jak to jest być Anglikiem mieszkającym w Polsce i ile wysiłku kosztuje nauczenie się języka polskiego. Z wywiadu dowiecie się także, jak wygląda sytuacja tłumaczy i rynek przekładu literackiego w Wielkiej Brytanii. A gdy już przeczytacie naszą rozmowę, a oryginał sagi wiedźmińskiej też macie za sobą, koniecznie sięgnijcie po angielskie tłumaczenia powieści autorstwa Davida!

Translatorion David French wywiad

Martyna: Przetłumaczyłeś sześć książek z cyklu wiedźmińskiego. O rety!

David: Niezły wynik, prawda?

Zacznijmy może od początku.

Tak, to dobry punkt wyjścia.

Jak znalazłeś się w Polsce?

Już od dziecka wiedziałem, że mój dziadek był Polakiem – zmarł przed tym, jak urodziłem się ja i moje rodzeństwo. Wiedzieliśmy, że był sławną i dość enigmatyczną, intrygującą postacią. Dostawaliśmy sprzeczne komunikaty na jego temat: z jednej strony była mowa o tym, jaki był słynny i niesamowity, że robił w życiu jakieś niewiarygodne rzeczy, a z drugiej strony słyszeliśmy, że był beznadziejnym mężem i ojcem. Czuliśmy się z tym trochę dziwnie.

Ale dzięki temu wiedzieliśmy o istnieniu Polski, mieliśmy nawet album ze zdjęciami z wakacji w Polsce – odwiedziliśmy ją w 1968 roku, kiedy byliśmy jeszcze małymi dziećmi. Później, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat i nie wiedziałem, co zrobić ze swoim życiem, zapisałem się na kurs nauczania języka angielskiego jako obcego, bez jakiegoś konkretnego celu. Pod koniec kursu wszyscy mówili o tym, gdzie pojadą uczyć, jak już dostaną dyplom – mówili o egzotycznych miejscach, na przykład o Hiszpanii czy krajach Ameryki Południowej. A ja postanowiłem, że wyjadę do szarej, komunistycznej Polski!

Czyli do najbardziej egzotycznego kraju!

Chyba tak! Nie wiem, czy inni też tak mają, ale moje decyzje nie zawsze wynikają z przyczyn, które sam im przypisuję. Wtedy kierowało mną to, że wiedziałem o moim dziadku z Polski, miałem też ciocię Malinę, jego córkę z pierwszego małżeństwa. Odwiedzała nas czasem i rozmawialiśmy wtedy po francusku. Mój tok myślenia był więc taki: mam polskie korzenie, to pojadę do Polski. Mogło to brzmieć całkiem śmiało i odważnie, ale ja na to tak nie patrzyłem. Był rok 1988, tuż przed zmianą ustroju, 20 lat po tym, jak odwiedziłem Polskę po raz pierwszy. Podjąłem więc tę dziwną decyzję o wyjeździe, zamierzałem pobyć w Polsce jakiś czas. Nic o niej tak naprawdę nie wiedziałem, a w Anglii nie dało się zdobyć o Polsce właściwie żadnych informacji.

Zwróciłem się więc do jednej z prowadzących kurs dla nauczycieli – zapytałem, czy zna kogoś w Polsce. Okazało się, że jej znajomym jest dyrektor studium British Council w Gdańsku. Dała mi do niego kontakt – on akurat nie miał dla mnie pracy, ale dostałem ją w katowickim oddziale British Council. W tamtych czasach w Polsce nie było jeszcze żadnych prywatnych szkół językowych – osobom, które chciały uczyć się angielskiego poza państwowymi szkołami, pozostawały tylko korepetycje. Kupiłem bilet do Warszawy – Okęcie było chyba jedynym miejscem, do którego dało się dolecieć z Anglii. I tak to się zaczęło.

Pracowałem w Katowicach dwa lata. To był świetny czas, a potem… Nie jestem do końca pewien, dlaczego wróciłem do Anglii. No ale wróciłem i zrobiłem porządne studia pedagogiczne na Uniwersytecie w Manchester. Spędziłem w Anglii parę kolejnych lat i znowu nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, dlatego ponownie wyjechałem do Polski. Tym razem do Krakowa, z nadzieją, że będzie tak fajnie jak w Katowicach, gdzie lekcje były bardzo kreatywne i robiliśmy z kursantami mnóstwo ciekawych projektów. Nie znoszę uczyć z podręcznika i nigdy tego nie robiłem – doprowadza mnie to do szału, po prostu nie potrafię tak pracować. W Krakowie nie było już tak dobrze jak w Katowicach, uczenie angielskiego nie dawało mi tyle satysfakcji, co za pierwszym razem.

Jeździłem wtedy często do Cieszyna do znajomych, których poznałem podczas pierwszego pobytu. Przyjeżdżałem na weekendy i chodziliśmy razem w góry. Po roku w Krakowie zamieszkałem w Cieszynie, gdzie znalazłem pracę w English Language Study Centre przy filii Uniwersytetu Śląskiego. Pracowałem tam przez dłuższy czas.

A jak udało ci się nauczyć polskiego? To nie jest łatwy język!

No cóż, 38 milionów ludzi jakoś sobie z nim radzi. Myślę, że najważniejsza jest motywacja. Wiem, że nie ja pierwszy to mówię. Moim zdaniem 90% sukcesu to motywacja.

Co było twoją motywacją?

Chciałem rozmawiać z ciocią Maliną! Po polsku, nie po francusku. I udało mi się! Jak już nauczyłem się polskiego, odwiedzałem ją często w Krakowie i rozmawialiśmy po polsku. Jeszcze w Anglii kupiłem sobie książkę pod tytułem Colloquial Polish [„Polski potoczny”] Bolesława W. Mazura. To była dość staroświecka książka, uczyłem się z niej gramatyki. Potem wykorzystywałem do nauki codzienne sytuacje, takie jak kupowanie warzyw i owoców na straganach czy łamanie sobie karku podczas nabywania gazety w małym okienku w kiosku.

Odwiedzałem też moich polskich przyjaciół i rozmawiałem z nimi. Ćwiczyłem, obserwowałem, konsultowałem się z moją książką do gramatyki, zadawałem pytania. Chodziłem też przez jakiś czas na lekcje. Znajomy pożyczył mi książkę o polskiej fonetyce i artykulacji, z której nauczyłem się wymowy dźwięków takich jak sz, cz, ś, ć, ź, ż. Co poniedziałek rano kupowałem „Sport” lub „Tempo” i czytałem relacje z meczów ligi angielskiej. Jestem fanem piłki nożnej, to były krótkie artykuły i konkretny kontekst – w taki sposób najłatwiej jest się nauczyć języka obcego.

Kiedy uznałeś, że już naprawdę umiesz mówić i komunikować się po polsku?

Aby rozmawiać z pewnością i swobodnie w sytuacjach publicznych wciąż potrzebowałem dużo czasu. Gdy po pierwszych dwóch latach w Katowicach wróciłem do Anglii, zamieszkałem w Manchesterze. Była tam polska szkoła, w której polonijne dzieci uczyły się tańczyć oberka, śpiewać polskie pieśni, recytować polskie wiersze. Dołączyłem do klasy, która miała zdawać GCSE, i zacząłem przygotowywać się do egzaminu. Dostałem A, czyli szóstkę! Byłem naprawdę dumny z mojej znajomości polskiego. W następnym roku przygotowałem się do kolejnego egzaminu, odpowiadającego polskiej maturze. Wtedy zapoznałem się z Panem Tadeuszem, wierszami Kochanowskiego, Szymborskiej i Herberta, Tangiem Mrożka. Czytając, często zastanawiałem się, co znaczy dane słowo. Szukałem go w słowniku i wtedy okazywało się, że już po raz piąty sprawdzam to samo słowo! Moje słownictwo nie było wtedy jeszcze na tyle rozbudowane, bym był w stanie osadzać nowe wyrazy w kontekście tych, które już znałem.

Zapytałam cię o początki twojego pobytu w Polsce i o początki twojej przygody z językiem polskim. Czas na ostatnie pytanie o początki – jak zostałeś tłumaczem?

Kiedy pracowałem w ELSC w Cieszynie, lokalny historyk i fotograf, Pan Władysław Sosna, poprosił mnie o przetłumaczenie na angielski książki Cieszyn w fotografii. Wcześniej nawet nie myślałem o tłumaczeniu, to było moje pierwsze doświadczenie w tym zakresie. Do mojego drugiego spotkania z tłumaczeniem doszło, gdy pewien wykładowca ze szwedzkiej uczelni zwrócił się do mnie z artykułem naukowym o Gombrowiczu. Próbowałem go przetłumaczyć, ale usłyszałem, że rezultat jest słaby, bo tekst roi się od słowa „of”. Wtedy jeszcze nie radziłem sobie z polskim dopełniaczem, więc tłumaczenie ostatecznie zostało odrzucone. Potem zacząłem tłumaczyć dla Zamku Cieszyn – bardzo ciekawe teksty historyczne, na przykład o tym, jak powstał Cieszyn.

Jakiś czas później mój znajomy, który pracował w TVP Katowice, powiedział mi, że jego koleżanka zrobiła dokument, do którego potrzebuje angielskich napisów, żeby móc wysłać film na festiwal. Przetłumaczyłem te napisy i pomyślałem, że to mi się podoba! Telewizja, filmy, naturalny, codzienny język – to jest to, wchodzę w to! Zrobiłem kilka podobnych tłumaczeń i dało mi to sporo radości. Nawiązałem też kontakty z innymi twórcami filmów dokumentalnych.

Kiedy tłumaczenie stało się dla ciebie pracą na pełen etat?

Kiedy podjąłem taką decyzję. Jakieś 10 czy 12 lat temu, gdy pracowałem w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Cieszynie, poczułem, że mam już dość uczenia. Postanowiłem, że zostanę pełnoetatowym tłumaczem. Pytanie brzmiało: czy będę miał wystarczająco dużo zleceń? Chociaż bardzo, bardzo nie chciałem pracować dla agencji tłumaczeniowych, stwierdziłem, że przynajmniej spróbuję. Pojechałem do pewnego biura w Lublinie i zrobiłem tam krótki kurs korekty. Powiedziałem im tam, że mam doświadczenie w tłumaczeniu z polskiego na angielski – to nie były przechwałki, po prostu przedstawiłem im fakty. A oni jakby w ogóle mnie słyszeli. Mieli w zespole dwóch czy trzech angielskich native speakerów, którzy nie znali polskiego. To było dziwne – nie dostrzegali, że opłaca się mieć w agencji native’a, który zna oba języki. A korektą nie chciałem się zajmować.

Bywały takie momenty, kiedy naprawdę musiałem usilnie starać się o zlecenia, a moja sytuacja finansowa nie była łatwa. Takie stresujące okresy trochę trwały. Ale lubiłem tłumaczyć scenariusze. Zobaczyłem kiedyś film Sztuczki Andrzeja Jakimowskiego i stwierdziłem, że chciałbym pracować z tym gościem. Zdobyłem jego adres mailowy od kogoś z PISF i napisałem do niego. Andrzej odpisał, mówiąc, że jego zdaniem napisy do Sztuczek nie są zbyt dobre i że fajnie byłoby, gdybym rzucił na nie okiem. Wysłał mi kilka stron tych napisów i faktycznie okazały się dość mierne. Odesłałem mu je z powrotem, w dwóch kolumnach, żeby pokazać, jak ja bym je przetłumaczył. Wtedy Andrzej powiedział mi, że akurat pracuje nad kolejnym scenariuszem i że film ma być w całości po angielsku, więc potrzebny mu jest ktoś, kto przetłumaczy cały scenariusz. Tak zaczęła się nasza współpraca – dalej jesteśmy w kontakcie i pracujemy razem już nad trzecim filmem.

Jak to się stało, że zostałeś tłumaczem książek o Wiedźminie?

Miałem już doświadczenie w tłumaczeniu tekstów związanych z turystyką i historią oraz napisów do filmów dokumentalnych. Napisałem do krakowskiego Instytutu Książki w czerwcu 2010 r. Przetłumaczyłem kilka tekstów do ich katalogu prezentującego nowe polskie książki. A 13 grudnia 2011 r. (co ciekawe, dokładnie 30 lat po tym, jak wprowadzono stan wojenny) dostałem maila z Instytutu, z którego dowiedziałem się, że brytyjski wydawca Andrzeja Sapkowskiego poszukuje nowego tłumacza do powieści o Wiedźminie. Poinformowano mnie, że dostanę próbkę tekstu do przetłumaczenia, około pięciu stron. Zgodziłem się. Przesłałem moją próbkę w grudniu i zacząłem wyczekiwać odpowiedzi. Czekałem i czekałem – aż przyszedł rok 2012 i w końcu przestałem o tym w ogóle myśleć. I nagle latem, ni stąd ni zowąd, dostałem maila od wydawnictwa Orion, w którym napisali mi, że spodobało im się moje tłumaczenie, oraz zapytali, czy chciałbym przetłumaczyć dwie książki. W ogóle się nie zastanawiałem nad odpowiedzią.

Moje pierwsze wiedźmińskie tłumaczenie – Czas pogardy, czyli Time of Contempt – wyszło w 2013 roku, a kolejne – Chrzest ognia, czyli Baptism of Fire – w 2014 roku. Następnie podpisaliśmy nową umowę na Miecz przeznaczenia, Wieżę JaskółkiPanią Jeziora (kolejno: Sword of Destiny, The Tower of the Swallow, The Lady of the Lake). Potem przetłumaczyłem Sezon burz (Season of Storms). Aktualnie pracuję na trzecią częścią Trylogii husyckiej. Pierwszy tom ma zostać wydany w październiku tego roku.

The Witcher Season of Storms David French translator

Co lubisz w tłumaczeniu?

Jestem językowym nerdem. Mam fioła na punkcie słów! Zawsze uwielbiałem słowa i ich znaczenia, języki, dialekty, dziwne regionalizmy, akcenty, metafory, etymologie. Jaram się na przykład, gdy odkrywam, że słowo „miednica” pochodzi od słowa „miedź”.

Sapkowski jest dla mnie idealny, chociaż w zasadzie co zdanie muszę coś sprawdzać. Lubię jego odniesienia historyczne, użycie niejasnych archaicznych wyrażeń, gwar i rzadkich wyrazów. Dzięki tłumaczeniu dowiedziałem się nowych rzeczy praktycznie z każdej dziedziny wiedzy.

Jeśli chodzi o ciemne strony tłumaczenia, to ciężko znoszę izolację – jestem towarzyską osobą. Samotna praca nad projektem, który ciągnie się miesiącami, to prawdziwe wyzwanie. Dlatego bardzo lubię etap redakcji tekstu, kiedy pracuje się z redaktorem, śle się mnóstwo maili, rozmawia przez telefon, podejmuje decyzje i tak dalej.

No właśnie, skoro mowa o współpracy z redaktorem – jak to wygląda w Wielkiej Brytanii?

W Wielkiej Brytanii przekład czytają zawsze dwie osoby. To angielscy redaktorzy, którzy nie mówią po polsku – widzą tylko to, co zostało przetłumaczone, nie zapoznają się z oryginałem. Jeśli chodzi o pierwsze tomy sagi, to redaktorzy odsyłali mi moje tłumaczenie ze swoimi komentarzami na marginesach. Jeden z nich był redaktorem prowadzącym, a drugi czytał tekst bardziej pobieżnie. Ogólnie redaktorzy oczekują, że zaakceptuję wszystkie zmiany, chyba że naprawdę chcę zawalczyć o coś, czego nie chciałbym zmieniać. A zmian jest mnóstwo: stylistycznych, leksykalnych; zmieniają pojedyncze słowa i całe frazy. Ale mnie to nie przeszkadza – wiem, że aby efekt końcowy był jak najlepszy, potrzebna jest praca zespołowa. Oprócz dwóch redaktorów książkę czyta też korektor, który sprawdza wszystkie kropki i przecinki.

Ile czasu mija od momentu, gdy kończysz przekład, do chwili, gdy książka jest publikowana?

Samo tłumaczenie zajmuje mi grubo ponad pół roku, to całkiem sporo. Potem etap produkcji również zabiera dużo czasu. Fizyczny proces wydania książki na papierze też trochę trwa. Poza tym trzeba to wszystko skoordynować z pozostałymi książkami, które wychodzą w tym samym czasie. Książka trafia do korektora, wraca do redakcji po kilku tygodniach, potem znowu wysyłana jest do korektora. Na to wszystko potrzeba kilku miesięcy. Ostatecznie między wydaniami poszczególnych tomów sagi mija około roku.

książki saga o wiedźminie Andrzej Sapkowski

Pora na trudne pytanie. Dlaczego Brytyjczycy czytają tak mało literatury nieanglojęzycznej, tłumaczonej?

Statystyki mówią, że na polskim rynku książki ok. 40% publikacji to tłumaczenia – i nikt nie ma kompleksu na tym punkcie, jest to coś naturalnego. Przypuszczam, że w innych nieanglojęzycznych krajach jest podobnie, choć nie znam dokładnych danych. Natomiast anglojęzyczny świat podchodzi bardzo podejrzliwie do innych języków. Język obcy jest jak dziki zwierz. Angielski ma bardzo dominującą pozycję jako język, językiem polskim posługuje się dużo mniej osób.

Kiedy byłem na londyńskich Targach Książki parę lat temu, dowiedziałem się, że na anglojęzycznym rynku książki 3% to pozycje tłumaczone. Kilka lat później liczba ta wzrosła do 4% – co jest jedną dziesiątą polskiego wyniku. To oznacza, że na sto książek na półce w Wielkiej Brytanii trzy, może cztery książki zostały napisane w języku innym niż angielski – to tyle co nic. W Polsce tłumaczenia to cztery książki na dziesięć. To wszystko wynika z różnic w mentalności, kulturze, podejściu, nastawieniu.

A jak w tym wszystkim ma się Wiedźmin?

Gdyby nie gra, która sprzedała się w kilkudziesięciu milionach egzemplarzy na świecie, brytyjski wydawca nie zainteresowałby się Sapkowskim. A teraz dzięki ogromnemu sukcesowi serialowego Wiedźmina na Netfliksie wyniki sprzedaży książki poszybowały w górę.

Z tej perspektywy życie tłumacza literackiego w Wielkiej Brytanii nie wydaje się proste.

W moim przypadku to była po prostu… koniunktura. Miałem szczęście, że zaproszono mnie do wykonania tego tłumaczenia próbnego Wiedźmina. Jeśli jednak chodzi o większość tłumaczy literackich w parze polski-angielski – a nie ma nas tak wielu, może kilkadziesiąt osób – to celują oni w zdecydowanych liderów, wybierają najlepsze polskie książki, i to o nich się potem słyszy. Olga Tokarczuk, Jacek Dehnel, Jacek Dukaj i kilka innych nazwisk – ale w sumie niewiele.

Jedyne polskie książki, które tłumaczy się na angielski, to absolutna śmietanka, wybitna literatura, którą po prostu trzeba przetłumaczyć. Tłumaczka Antonia Lloyd-Jones od zawsze powtarza, że tłumacz musi być bardzo dobrze oczytany w literaturze polskiej i angielskiej, musi wiedzieć, co się wydaje, musi wyczuć książkę, którą dobrze byłoby przetłumaczyć. Potem trzeba jeszcze przedstawić wydawcom w Wielkiej Brytanii obszerne „portfolio” z informacją o książce, przetłumaczonym fragmentem, biogramem autora razem ze wszelkimi nagrodami itd. Tak mniej więcej wygląda zalecana strategia dla początkujących tłumaczy.

Ja miałem dwie takie próby. Przetłumaczyłem parę fragmentów z polskiej książki, która mi się naprawdę podobała, napisałem kilka słów o autorze i wysłałem to wszystko do czterech czy pięciu wydawnictw. Dostałem odpowiedzi od może trzech – niektóre z nich były pozytywne, ale i tak okazywało się, że nie wcisną tej książki w swój plan wydawniczy. A w przypadku Sapkowskiego poszedłem zupełnie inną drogą – nie musiałem w ogóle zastanawiać się nad wyszukiwaniem nowej książki, nie musiałem odkrywać jej genialności, opracowywać strategii ani robić żadnej z tych rzeczy, które właśnie opisałem. Po prostu zaproszono mnie do udziału w rekrutacji.

Wiem, że walczysz o to, by nazwiska tłumaczy stały się widoczne i znane. Jak możemy do tego doprowadzić?

Zwyczajnie – walcząc o to cały czas. Jeśli tylko jest okazja, by wspomnieć o tłumaczu, robić to, uświadamiać. Ta nieświadomość to rodzaj niewiedzy, trzeba więc zadbać o to, by przypominać ludziom w kółko o tłumaczach. Moim zdaniem ciągłe pomijanie tłumaczy to zwykły brak szacunku – a może nawet rodzaj lekceważenia.

Co powiedziałbyś osobie, która chce zostać tłumaczem literatury? Jakiej rady udzieliłbyś początkującym tłumaczom? A może w ogóle odradzasz tę ścieżkę kariery?

Pytanie brzmi, czy mówimy tu o literaturze w kontekście jakości czy po prostu jesteśmy snobami? Bo można powiedzieć, że bycie tłumaczem literatury to jak szczyt tłumaczeniowych marzeń, ale… czy faktycznie tak jest? Jeśli tłumaczę pięknie napisany tekst o muzeach, to czy robię coś gorszego? Można się zgodzić, że mało tekstów jest lepszych od dzieł wielkich powieściopisarzy czy reportażystów, że przy takim tłumaczeniu mamy do czynienia z tekstami naprawdę najlepszej jakości i że fajnie jest z takimi właśnie tekstami pracować. Ale znowu – czy mam prawo twierdzić, że nie można cieszyć się tłumaczeniem instrukcji obsługi samochodu i doceniać wartości takiego tekstu? Rzeczywiście, jeśli ktoś marzy o tłumaczeniu literackim, to literatura jest jego zawodowym celem ostatecznym. Literatura przyciąga młodych tłumaczy, w końcu wiąże się z tym spory prestiż.

Na jednej z pierwszych prelekcji, na jakie poszedłem w ramach Targów Książki w Londynie, ekspert biorący udział w dyskusji panelowej powiedział, że od razu ostrzega, ale na tłumaczeniu literackim nie zbija się kokosów. Wiem, że wielu tłumaczy literatury przekłada wieczorami albo w weekendy; poza tym pracują na etat, bo nie są w stanie zarobić na życie tłumaczeniem. Tłumacz dostaje zwykle 1% tantiem, to nie jest dużo, a poza tym, szczerze mówiąc, rzadko kiedy sprzedaje się tyle egzemplarzy książki, by tłumacz mógł nawet zarobić ten 1% ceny książki. Innymi słowy – tłumacze przeważnie otrzymują jedynie opłatę za sam przekład, po miesiącach ciężkiej pracy wymagającej dużego skupienia. Nie jest to zbyt rentowne zajęcie.

Na koniec dodam, że aby zostać tłumaczem literatury, trzeba bardzo dobrze pisać w swoim własnym języku. To, co trafia do czytelników, to nie oryginalne słowa autora książki. Każde słowo, które widzą czytelnicy, to słowo tłumacza. Trzeba więc słowa kochać.

Czy istnieje w języku polskim jakieś słowo, które szczególnie lubisz lub którego brakuje ci w angielskim?

Lubię słowo „załatwić”. Kiedy mieszkałem w Katowicach w latach osiemdziesiątych, często żartowaliśmy w ten sposób – tylu rzeczy nie dało się kupić, ale dało się je załatwić. Używam tego słowa nawet wtedy, gdy mówię po angielsku, po prostu nie da się go przetłumaczyć: You can’t buy it but I will try to „załatwić” it for you!

Ostatnie pytanie brzmi – co cieszy cię w Cieszynie?

Kocham to miasteczko! Zwłaszcza miejsce, w którym teraz mieszkam – mam blisko nad Olzę i na rynek, widzę Beskidy z okna. Wynajmuję też przestrzeń coworkingową w centrum i mam tam wielu fajnych, kreatywnych znajomych. Mimo że Cieszyn jest małym miastem, żyje tu dużo ciekawych ludzi o kosmopolitycznej mentalności, interesujących się mnóstwem różnych rzeczy, od podróży, przez kulturę, po języki. To mi pasuje. Kilka razy w roku jeżdżę do Warszawy, byłem tam też niedawno i zdałem sobie sprawę, że nie mógłbym żyć w stolicy. Mieszkam w Cieszynie już od dawna i czasem sam zastanawiam się, dlaczego, ale chyba po prostu dobrze mi w tym niewielkim mieście.

Dziękuję za rozmowę!

Translatorion David French tłumacz Wiedźmina
fot. Rafał Soliński

Bonus

A na koniec mały prezent – fragment wspomnianej wcześniej próbki tłumaczenia, którą David musiał wysłać w konkursie na nowego tłumacza Andrzeja Sapkowskiego. W takiej formie fragment ten został opublikowany w książce Time of Contempt, czyli Czas pogardy.

The narrow forest track was blocked with wagons. Aplegatt slowed down and trotted unhurriedly up to the last wagon in the long column. He saw he could not force his way through the obstruction, but nor could he think about heading back; too much time would be lost. Venturing into the boggy thicket and riding around the obstruction was not an attractive alternative either, particularly since darkness was falling. ‘What’s going on?’ he asked the drivers of the last wagon in the column. They were two old men, one of whom seemed to be dozing and the other showing no signs of life.

‘An attack? Scoia’tael? Speak up! I’m in a hurry . . .’

Udostępnij